Hulajpole - wiosna pod ostrzałami
Stąd do linii frontu - około 3 km , do jednej z najbliższych zajętych wsi - 6 km w linii prostej. Wróg dostaje do Hulajpola każdą bronią, jaką posiada. Przed inwazją na pełną skalę mieszkało tu ponad 13 tysięcy osób, obecnie – około tysiąca . Od dwóch lat radzą sobie bez prądu, wody i gazu. Ich domy, jeśli nie zostały zniszczone, zostały uszkodzone.
Ci, którzy pozostali w mieście, nie wyjdą stąd. Kto chciał i mógł, ten już dawno to zrobił. A ci, którym plany znalezienia domu gdzie indziej się nie powiodły, zdołali wrócić.
PROSTE PYTANIE O ZŁOŻONE EMOCJE
Ludzie już pogodzili się z faktem, że wojna trwa. Tak mówią policjanci i ratownicy, którzy wraz z mieszkańcami przebywają w miejscowościach pierwszej linii frontu. Dostarczają wodę, żywność, w razie potrzeby udzielają pierwszej pomocy, sprzątają ułamki i po prostu wspierają ludzi.
- Nawet proste pytanie „Jak się masz?”- jest bardzo ważne – zauważa psycholog Państwowej Służby Ukrainy ds. Sytuacji Nadzwyczajnych Iwanka.
Pochodzi z Iwano-Frankowska. Mówi, że wyjazdy do takich miast jak Hulajpole to nowe doświadczenie.
Grupy psychologów Państwowej Służby Ukrainy ds. Sytuacji Nadzwyczajnych działają obecnie w obwodach chersońskim, zaporoskim i donieckim.
- Musimy współpracować zarówno z mieszkańcami, jak i z naszymi kolegami, którzy są tu na co dzień. Zapewniamy wsparcie psychologiczne ludziom. Każdy doświadcza stresu emocjonalnego i psychicznego – mówi Iwanka.
Jej kolega Ołeksandr dodaje, że ich grupa odwiedziła już Orichiw, Stepnohirsk i Primorsk.
- Przyjechaliśmy, aby nawiązać kontakty ze społecznościami pierwszej linii frontu, komunikować się z ratownikami, ludnością, zapewnić pomoc psychologiczną. Współpracujemy z policją i wojskiem. Psychologia skrajnego kryzysu jest obecnie bardzo aktualnym zagadnieniem. Osoby znajdujące się pod ciągłym ostrzałem potrzebują pomocy. Pogodzili się już z faktem, że to wojna. Ci, którzy tu są, nie odejdą. Nie ma sensu ich przekonywać. Ludzie mówią, że to jest ich dom i nie chcą nigdzie wyjeżdżać. Można ich zrozumieć, chociaż czasami jest to bardzo trudne – mówi Ołeksandr.
Dziennikarze Ukrinform przypadkowo spotkali grupę psychologów. Razem z ratownikami dotarliśmy do Hulajpola i planowaliśmy zrobić zdjęcia zniszczonego miasta, porozmawiać z mieszkańcami i samymi pracownikami Państwowej Służby Ukrainy ds. Sytuacji Nadzwyczajnych. Kiedy weszliśmy do Hulajpola, było stosunkowo spokojnie. Ale zanim dotarliśmy do remizy, wróg z „Hradów” i moździerzy strzelał po mieście. W sektorze prywatnym doszło do kilku pożarów. Załoga Państwowej Służby Ukrainy ds. Sytuacji Nadzwyczajnych otrzymała przez radio dane, dokąd „przyleciało” i wyruszyła na miejsce.
Gdy tylko poprosiliśmy ich, żeby nas ze sobą zabrali, odpowiedź była jasna i krótka: „Nie, to bardzo niebezpieczne”. Ratownicy wiedzą, że Rosjanie często uderzają ponownie, wiedząc, że jednostki cywilne mogą już być na miejscu i pomagać ludziom.
Gdzieś w Hulajpolu ciągle coś eksploduje. Miejscowi już się nie boją. Co więcej, wpadają w stres, jeśli coś idzie nie tak.
ZMĘCZONA TOMA I KOZA ZWANA KOZĄ
Czekając na zakończenie ostrzału, odwiedzamy kobietę mieszkającą w sąsiedztwie.
Nazywa się „Baba Toma”. Ma 85 lat. Ma świetne poczucie humoru i nigdy nie przestaje być wdzięczna, że o niej nie zapomniano.
- Baba Toma, ostatni raz prosiłaś o jabłka. Tutaj przywieźli, zgodnie z obietnicą - z kobietą spotyka się Julia Baryszewa, rzeczniczka Departamentu Państwowej Służby Ukrainy ds. Sytuacji Nadzwyczajnych w obwodzie zaporoskim .
Ratownicy postanowili pocieszyć panią Tomkę i innych mieszkańców Hulajpola, więc przywieźli wiosenne kwiaty i ciasta, bo takich rzeczy na pewno nie można tu kupić.
- Cóż, przynajmniej byś ostrzegł, babcia przynajmniej by się umyła, założyła coś. Przecież mam 86 lat – mówi o sobie babcia Toma.
„Myślałem, że masz 50 lat” – żartuje Ołeksandr.
- Mógłbyś tak pomyśleć? Cóż, dziękuję za komplement i prezenty” – odpowiada.
Koza poszła za nią na podwórze, aby powitać gości. Tak ją nazywają – Koza. Kiedy rozmawialiśmy z kobietą, znalazła jabłka, które przyniosła, i zaczęła ucztować.
Po kilku minutach na podwórko weszła także córka babci Tomy. Poszła do ośrodka humanitarnego po chleb.
Tymczasem zrobiło się ciszej, więc można spróbować przejechać się przez miasto. Idziemy do Punktu Niezłomności.
STO RÓŻ BEZ TRZECH
Przy wejściu stoją rowery i rozumiemy, że na pewno ktoś jest w środku.
– Zwykle jest tu dużo ludzi, ale teraz jest ich około 15. Tak się złożyło, że jedni przyszli, inni wyszli – komentuje Iryna , która pracuje tu jako fryzjerka.
Kobieta przynosi piękno tym, którzy chcą go za darmo. Mówi, że wojna to wojna i każdy chce dobrze wyglądać.
- Teraz wybrali nas specjalnie na cel, po nowym roku ostro ostrzeliwują. Jesteśmy już do tego przyzwyczajeni. Kiedy panuje cisza, wiemy, że jutro lub pojutrze będzie jeszcze gorzej – mówi.
- Czy twój dom jest nienaruszony? - Pytam.
- No cóż, jeśli mogę tak powiedzieć. Jedenaście razy wstawiono okna. Moi rodzice tu są, nie chcą wyjeżdżać, niezależnie od tego, jak bardzo ich namawiałam, więc jestem z nimi – odpowiada.
- Co robicie, kiedy nie jesteście w pracy?
– Tym, co każdy: gotujemy jedzenie, myjemy je, sadzimy ogrody – mówi z uśmiechem.
Przed wojną na jej podwórku rosło, jak sama mówi, bez trzech krzaków, sto róż. Teraz stało się ich znacznie mniej, więc kobieta była bardzo zadowolona z pierwiosnków, które przynieśli ratownicy. Mówi, że na pewno posadzi je w ogrodzie.
ŻYCIE MIĘDZY BIEGANINĄ DO PIWNICY
W Punkcie Niezłomności pracuje także pani Ołena, główna specjalistka lokalnego wydziału ubezpieczenia społecznego. Robi herbatę i kawę, rozdaje chleb.
- Znam ich wszystkich, bo pracowałam w ubezpieczeniach. Ale ludzie mnie nie rozpoznają. Mówią tylko: „och, gdzieś cię widzieli”. Najczęściej przychodzą naładować telefony, latarki i zabrać potrzebne produkty. Czuję się tu komfortowo. I za każdym razem, gdy widzę, ile osób przychodzi, myślę: dobrze, że ktoś pomyślał o zorganizowaniu tutaj Punktu Niezłomności. Wcześniej generator stał na ulicy, ludzie przychodzili naładować telefony i czekali 1-2 godziny. Tutaj możesz się umyć, wykąpać i porozmawiać. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam tu telewizję, zabrakło mi słów, byłam taka szczęśliwa. Do czego zostaliśmy doprowadzeni – mówi Ołena.
Opiekuje się bliską osobą i nie planuje też wyjeżdżać z miasta.
Na pytanie, czy cały dom odpowiada:
- Dom jest nienaruszony, ale „obiekt strategiczny” został zbombardowany. Mieliśmy prysznic i toaletę na podwórku, ale zostały trafione.
Ludzie bardzo się cieszą, że mają gości, ale każda rozmowa o życiu w mieście na pierwszej linii frontu wywołuje łzy. Oni płaczą, a my jesteśmy z nimi.
Łzy nie powstrzymała także 68-letnia Nadia Mikołajówna . Ratownicy donieśli wodę do jej prywatnego domu – napełnili wszystkie dostępne pojemniki.
Kobieta mieszka z mężem i opiekuje się 92-letnim ojcem. Poranny ostrzał, który usłyszeliśmy, gdy wjechaliśmy do miasta, spędziła w piwnicy.
- Siedzieliśmy tam prawie pół dnia. Ukrywamy się tam. A ojciec zostaje w domu, bo go tam nie podniesiemy i nie sprowadzimy. U nas wszystko w porządku, dopóki nie strzelają. Gaz dowożą w butlach, wodę donoszą ratownicy, chleb przynoszą ochotnicy... Gdyby tylko było spokojne życie. Kto by pomyślał, że na starość będziemy biegać z piwnicy do piwnicy – opowiada staruszka.
Przyznaje, że policyjny zespół ewakuacyjny kilka razy proponował wyjazd, ale nie odważyła się.
- Wszędzie jest dobrze, gdzie nas nie ma - mówi.
Podczas gdy Nadia Mikołajówna po cichu sadziła czosnek i buraki, rozpoczął się ostrzał – natychmiast do piwnicy. Ziemniaki i pomidory będą sadzone w ten sam sposób. Następnie pojedzie autobusem do pobliskiej Pokrowki, aby kupić lekarstwa dla siebie i starego ojca. A potem znów będzie ostrzał, piwnica, pomoc ochotników i ratowników…
Takie jest życie ludzi w społecznościach pierwszej linii frontu.
Olha Zwonariewa, Zaporoże
Zdjęcia: Dmytro Smolienko