Kradli nawet kobiece majtki: jak raszyści uciekali spod Kijowa
Przez ostatnie dwa dni jako pierwsi podążaliśmy za najeźdźcami, którzy pospiesznie wycofywali się spod Kijowa
Pierwszego dnia szliśmy na piechotę z Buzowej przez żytomierską autostradę, kompleks etnograficzny „Ukraińska wieś”, jednostkę wojskową, przez las i pola do Nikołajewki… Następnego dnia, 1 kwietnia, kontynuowaliśmy rekonesans z Chmielnego do wiosek Kozincy, Niemeszajewa, Mirockiego, Błystawicy, Hostomelu, Rakowki, Demidowa, Dymeru, Katiurzanki, Fenewiczy, następnie krążyliśmy po polach i lasach, ponieważ najeźdźcy wysadzili most za Fenewiczami.
Celem naszej grupy, składającej się z różnych jednostek wojskowych, było przejechanie aż do granicy białoruskiej, aby upewnić się, że na naszym terytorium nie ma okupantów. A jeśli ktoś inny jest, to dobić. Ale mogliśmy dotrzeć tylko do Iwankowa, ponieważ uciekający raszyści wysadzili most przed samym Iwankowem na rzece Teterew. I nie ma innego mostu w bliskiej odległości.
Od samego początku naszej trasy spotykają nas ruiny, śmierć i całe ulice, a nawet wioski po prostu nieprzydatne do życia. W Buzowej ciała zamordowanych cywilów leżały na ulicy przez kilka tygodni, na żytomierskiej autostradzie zastrzelona kobieta nadal siedziała w swoim samochodzie, tylko jej sczerniałe nogi zwisały. Ale najeźdźcy w ogóle nie przejmowali się zwłokami zabitych cywilów, nie zamierzali grzebać zmarłych.
W dalszej części trasy widzimy kolejnych kilkunastu zastrzelonych ludzi leżących tuż przy drodze. Niektórzy znajdują się bardzo blisko miejsc, w których okopali się najeźdźcy. Spokojnie mijali zmarłych, spacerowali, spali w pobliżu, a nawet jedli.
Autor tych słów musiał widzieć w życiu różne ludzkie emocje, ale uczuć ludzi po wyzwoleniu nie da się z niczym porównać. Wystarczy spojrzeć im w twarze, płakać razem z nimi i ich przytulić.
Płaczą wszyscy: starsi i młodzi, cywile i wojskowi, kobiety i mężczyźni.
Jesteśmy pierwszym wojskiem, które ludzie widzą po okupantach. Przez ponad miesiąc mieszkańcy byli zupełnie pozbawieni komunikacji i prawie nie wiedzieli, co dzieje się w świecie zewnętrznym. Nie ma co mówić o braku wszystkiego, co może przynajmniej w minimalnym stopniu zapewnić normalną egzystencję.
Już krążyły pogłoski, że raszyści się wycofali, ale to nie jest pewne. A ludzie ostrożnie, jak duchy, zaczęli wychodzić na ulice ze swoich piwnic lub domów.
Na rowerach niosą skądś kilka kłód, żeby ugotować jedzenie…
Okupanci zmuszali ludzi do noszenia białych opasek.
„Jeśli jesteś bez opaski, natychmiast zostaniesz zastrzelony” – mówią mężczyźni, którzy jadą do Mikulicz na farmę bydła i przed nami zdejmują z samochodu białe kawałki materiału.
„Zrozumcie, bez tych szmat nie bylibyśmy w stanie iść do krów”, wydawali się usprawiedliwiać.
Każdy sklep, każda apteka, każda farma - wszystko jest splądrowane, zniszczone, zbombardowane lub spalone. Na całej trasie, liczącej ponad sto kilometrów, nie widzieliśmy ani jednego ocalałego samochodu, poza tymi, które pozostały z cywilami. W niektórych miejscach zniszczono całe kolumny samochodów osobowych i ciężarowych.
Kilometr za kilometrem wprost na szosie - jeśli nie spalony samochód, to jakaś raszystowskie pojazdy.
Hostomel to prawdziwe piekło. Całkowicie zbombardowane, spalone i całkowicie niezdatne do zamieszkania kwartały. Spotykają nas mieszkańcy, którzy nie mogli wyjechać, mieszkali w piwnicach i gotowali jedzenie na ulicy.
„Ale to są już nasi, już można wyjść z piwnic” – mówi kobieta i wydaje się, że sama jeszcze w to nie wierzy.
„Patrzymy na Was i jesteśmy trochę zszokowani, że Was widzimy. Czy naprawdę jesteście nasi? - pyta mężczyzna.
Kluczowe hasło perswazji: „Chwała Ukrainie!”
„Chwała bohaterom! To są nasi” - ludzie odpowiadają i płaczą.
Mówią, że mają szczęście. Siedzieli cicho na dziedzińcu i nikt ich nie ruszał. Pozwolono im nawet udać się do źródła po wodę i przeszli przez punkty kontrolne do szpitala.
„Stali tu Kazachowie i Buriaci. Kazali nam być cicho i nie chcieli nas ruszać”. No cóż, siedzieliśmy cicho”.
Zatrzymaliśmy się we wsi Mirockie 1 kwietnia przed obiadem. Widzieliśmy mężczyzn, którzy nieśmiało wyjrzeli z mieszkania. Zatrzymaliśmy się. Nie spieszą się z podchodzeniem do nas. Podchodzimy sami, witamy się: Chwała Ukrainie i widzimy jak ludzie zmieniają się na twarzach.
Kilka minut później okoliczni mieszkańcy zaczynają kolejno wychodzić z podwórka naprzeciwko: mężczyźni, kobiety.
Jedna kobieta kilka razy pyta, czy naprawdę jesteście nasi, po czym wyciąga spod kurtki ukraińską flagę i krzyczy:
„Chwała Ukrainie! Boże, jak czekaliśmy na Was, jak się modliliśmy! Boże, Boże, usłyszałeś nas! Dziękuję Ci.
Kobieta nosiła ukraińską flagę przy sercu przez całe dni od okupacji i czekała, aż znów się rozwinie.
Znowu jesteśmy we łzach.
„Jak się tu trzymaliście? - jestem zainteresowana.
„Tak, trzymaliśmy się - mówi mężczyzna - czekali na Was. Modliliśmy się, płakaliśmy. Za Was, za nasze dzieci.
Ludzie właśnie zebrali się na podwórku, żeby ugotować obiad. Dziś - szczawiówka.
„Tutaj, bez prądu, bez gazu… Przyszły orki i pozbawiły nas wszystkiego” – mówi inny mężczyzna.
Ludzie cieszą się, że pozbyli się raszystów, ale niecierpliwie czekają na to, co będzie dalej.
„Było ich tu morze. Wybiegali stąd jak szaleni. Biegli przez las, drogą Staroborodziańską, tam - "do Warszawki".
„Orki biegły tak szybko, że zostawiły amunicję. Rabowali wszystko. Chodzili od domu do domu, grzebali w damskich majtkach i zabierali je. Powiedz mi: czy nie mają majtek?
Pytanie brzmi jak retoryczne, ale staram się odpowiedzieć - z podsłuchanych rozmów okupantów z ich "babami":
„Tak, zamawiają je ich matki i kobiety.
Wszystko kradli. Wywozili wszystko Kamazami, Uralami. Pralki, wszystkie sprzęty AGD, materace, nowe ubrania…
„ Oni nic nie widzieli. Przybyli z takiej dziczy. Sam słyszałem, jak ktoś dzwoni do mamy i mówi: „Mamo, w porównaniu do nich żyjemy w takiej nędzy…”.
Ruszamy dalej. Widzimy - jest kobieta z krawczuczką. Na ramieniu znajduje się biała opaska. Spojrzała na nas, jakbyśmy byli największym gównem na świecie. Nadal nie wie, że jesteśmy swoimi. Zatrzymujemy się i mówimy, że może już zdjąć opaskę. Słysząc język ukraiński, kobieta ostrożnie pyta, czy tak jest, rzuca krawczuczkę i szybko zdziera opaskę. Jej usta drżą, a potem szlocha:
„Boże, dobrze, że już tu jesteście!
Ludzie chwytali naszych żołnierzy za ręce i rzucali się, by ich pocałować na znak wdzięczności.
Niestety nie mieliśmy czasu zapytać, jak tu mieszkali, co z nimi zrobili, ale w każdym razie widać, że nic dobrego. Dewastacja, śmierć, ból i żal o życie. To znaczy, jeśli krótko opiszesz, co pozostawili rosyjscy najeźdźcy, gdziekolwiek postawili stopę.
„Na podwórku jest mina… W ogrodach są granaty… Nie jedźcie tam, most może być zaminowany, wczoraj człowiek wysadził się w powietrze… Jeszcze kilka dni temu jeden z nich chodził po podwórkach i strzelał – prosto w głowę. Zastrzelił pięciu... - krzyczeli za nami obrażeni ludzie o swoim bólu.
W końcu nasza kolumna zostaje uzupełniona zdobytym rosyjskim „Tornado”, które najeźdźcy porzucili pod Katiurzanką. Jest zupełnie nowy. Ale coś im nie działało. A lokalni właściciele traktorów wzięli traktor i wciągnęli Tornado do wioski. Nawiasem mówiąc, to 33 tony. Wyjęli akumulatory i czekali na oddanie w bezpieczne ręce.
Początkowo Tornado nie chce ruszyć. Ale Woładymyr powiedział:
„Poczekajcie, umarli zmartwychwstaną razem z nami”. A po jakiejś godzinie kolos ruszył i pojechał z nami.
Oksana Klimonczuk
prs